Dachówki pachnące sianem
Wątek „zielonego dachu” powraca na forach i w czasopismach poświęconych architekturze każdej wiosny. Większość czytelników zwykła uważać koncepcję pokrycia dachu ziemią, odwrócenia porządku hydroizolacji (wodoodporna musi być w takim przypadku dopiero ostatnia, nie pierwsza warstwa) i posiania na mim trawy za fanaberię, pociągającą za sobą wysokie koszty i dużą niepewność. A jednak projektów domów jednorodzinnych (i większych realizacji) pokrytych trawnikiem lub kwietnikiem pojawia się coraz więcej.
Oczywiście, nakłady finansowe będą większe: warstwa wodoodporna musi być wykonana szczególnie starannie i solidnie, być może grubsza niż zwykle; z całą pewnością konieczne będzie wzmocnienie stropu, który dźwigać musi dodatkowy pokład ziemi. Skoro decydujemy się na dachowy ogród, warto pewnie dołożyć dodatkowe środki na doprowadzenie na dach, na wszelki wypadek, wody: w założeniu dachowy ogród ma być zasilany przez deszcze, ale trzeba się liczyć z okresami posuchy, a 10-15-centymetrowa warstwa ziemi na dachu nie zachowa, rzecz jasna, wilgoci. A jednak, mimo tych mankamentów, rozwiązań odwołujących się do idei „ziemnego dachu” przybywa. Nie tylko ze względu na estetykę („szumiący łan”) ani ekologię, lecz przede wszystkim – ekonomię. Ziemia jest jednym z najlepszych termoizolatorów, jakie można sobie wyobrazić, dodatkowo w przypadku deszczów stanowiąc tani zasobnik wilgoci i umożliwiające, szczególnie w przypadku trawnika, szybkie jej odparowanie W rezultacie znacząco maleją koszty ogrzewania domu w zimie, a chłodzenia w lecie.
Le Corbusier chwalił koncepcję „retencyjnych dachów”. Dziś od Brazylii po Chiny wraca ona w wielkim stylu.