Huśtawka dla kota
Siedząc nad projektami domu jednorodzinnego, zakładamy, że będzie przestronny. W końcu – raz się buduje! Co jednak, jeśli okaże się, że ze względów budżetowych musimy jednak ograniczyć się do powierzchni stu metrów? Jak skutecznie wykorzystywać przestrzeń, której nigdy za wiele, tak, żeby udało się zmieścić i książki, i obrazy, i zabawki dziecięce, i jeszcze – jak chce zgrabny angielski idiom – pohuśtać kota?
Ta „walka o miejsce” wydaje się być jednym z bardziej stałych tęsknot ludzkości – i historycznie dane nam jest jednak doświadczenie tłoku. Nie tylko w zawierusze wojennej lub kataklizmie komunizmu ze swoimi komunałkami. Również w Wielkiej Brytanii, ciągle uważanej przez nas za ostoję cywilizacji, doświadczenie zatłoczonych mieszkań jest dość powszechne: w arcybrytyjskim z ducha cyklu socjologicznej, ironicznej fantasy o mieście Ankh-Morpork, dość wiernej kopii Londynu, nieodżałowany Terry Pratchett kreślił obraz mieszkania dostojnego krasnoluda, które ograniczało się do pryczy i półki, przesłoniętych kawałkiem derki. „... Po drugiej stronie kotary kłóciły się dzieci, płakało niemowlę, unosił się zapach kapusty… Dla krasnoluda w Ankh-Morpork samotność była czymś, co należało praktykować wewnątrz siebie”. W podobny sposób zmagali się z tym zjawiskiem Heath Robinson i K.R.G. Browne, autorzy uroczego traktatu „Jak żyć w małym mieszkaniu”; ironia dziejów sprawiła, że w Polsce książkę tę wydała w drugim roku stanu wojennego najbardziej partyjna z oficyn, jaką była Książka i Wiedza, i tekst, który miał być pamfletem na ciasnotę Zachodu czytano jako opis brytyjskiej idylli.
Faktem jest jednak, że ciasnota jest i pozostanie doświadczeniem większości ludzkości, a statystyki pokazują, że w związku z kryzysem i trudnościami w rozpoczęciu kariery zawodowej najszybciej rośnie grupa mieszkańców małych mieszkań: obecnie już jeden na pięciu obywateli Londynu żyje w mieszkaniu o powierzchni mniejszej niż 30 m.kw.
Do tych faktów i potrzeb odwołuje się rosnąca liczba designerów i architektów: ostatnio głośno o inicjatywie Jordi Iranzo, który zdecydował się na rozwiązanie najprostsze w świecie: podwieszane u sufitu i w zależności od potrzeby opuszczane lub podnoszone pojemniki: na ubrania (w sypialni), na książki i materiały (nad biurkiem), na żywność…
Inicjatywa wydaje się znajoma – nie inaczej funkcjonowały w PRL wiecznie zacinające się suszarki, przytwierdzane z trudem do sufitu nad wanną. Rozwiązania Iranzo są naturalnie innej generacji: lekkie koszyki z uszlachetnionego aluminium, wycinane laserowo, z silikonowymi prowadnicami, suną bezszelestnie, pozwalając wykorzystać dziesiątki metrów sześciennych pod sufitem, zwykle „leżące odłogiem”. Kto wie, może ta książeczka Robinsona i Browne to jednak nie była tako satyra…? [ws]