Probiotyki dla grządki
Reklamy mikroelementów i probiotyków cisną się z ekranów i bilboardów z takim natężeniem, że czasem z czystej przekory gotowi jesteśmy postawić wyłącznie na jedzenie peklowanego boczku. Co dopiero, kiedy oferowane są… probiotyki dla gleby. Czy naprawdę w projektowanych przez nas obok domów jednorodzinnych ogródkach konieczne jest ulepszanie gleby, czy padliśmy ofiarą geo-farmaceutycznych hochsztaplerów?
Oczywiście – z nawożeniem nie wolno przesadzić ani przedobrzyć (zbyt wiele mikroelementów może, paradoksalnie, doprowadzić do zasolenia i wyjałowienia gleby!), nie należy też sypać w redliny czego popadnie. Ale akurat probiotyki glebowe wydają się czymś godnym rozważenia: wybrane w laboratoriach szczepy mikroorganizmów przerobią odpadki organiczne na próchnicę znacznie skuteczniej, niż kupowane jeszcze kilka lat temu w poręcznych wiaderkach stada dżdżownic, które mogą przecież przepełznąć na stronę sąsiada. Tymczasem, jeśli sięgniemy po mądrość z „zielnika babuni”, czyli nawozy zielone – drobno posiekany łubin, koniczynę czy wykę – zostaną one w trymiga przerobione przez mikroorganizmy na humus.
Potem zaś – by było jeszcze bujniej – można wszystko pokropić szczepionkami mikoryzowymi lub nawet – roztworem grzybni grzybów jadalnych. Te pierwsze odpowiadają za rozwój grzybni, przerastających system korzeniowy roślin ogrodowych i poprawiający jego chłonność. Te drugie – pozwolą nam wyhodować w cieniu własnych świerków i lip całkiem przyzwoite borowiki i maślaki.
Tylko uwaga – jeśli znajomy ogrodnik powie nam, że gleba jest zbyt kwaśna, nie warto sięgać po Ranigast. Stanowczo lepsze jest wapno. [ws]