Lustrzane mnożenie światów
Czemu współcześni architekci tak ukochali lustra? Kilkukrotnie pisaliśmy o projektach domów jednorodzinnych, szczególnie tych położonych w głębi lasu, w dali od ludzkich siedzib, kiedy projektant decydował się na wykonanie części lub całości elewacji ze szklanych tafli w imię szczególnie pojętej mimikry: tak „zamaskowany” dom pozostaje do czasu niewidoczny dla niechcianych przybyszów, ale też – nie razi swoją bielą, bryłą czy funkcjonalnością mieszkańców puszczy.
Ostatnio jednak projektanci coraz częściej uciekają się do luster również w przypadku budynków użyteczności publicznej wznoszonych w centrum metropolii, gdzie istotną rolę odgrywa prestiż i nie ma mowy o potrzebie mimikry czy wtopienia się w krajobraz (byłoby to zresztą niemożliwe wobec zasadniczej niejednorodności krajobrazu miejskiego).
Wzięta amerykańska firma Grimshaw Architects ukończyła właśnie projekt stacji rozbudowującego się szybko metra w Toronto: czteropoziomowego giganta, podobnego w zamyśle przestrzennym do Hautbahnhofu w Berlinie, przykrytego podłużnym, wrzecionowatym dachem, „wyłożonym” od środka lustrami. Ze względu na skomplikowany kształt i wielkość obiektu niemożliwe było wysłanie kopuły jednorodną warstwą luster – są one umieszczone na tysiącach prostokątnych, sterowanych i zdolnych do rotacji paneli, podwieszonych do specjalnej konstrukcji. Wychwytują one i przekazują zarówno światło dzienne, wpadające przez drzwi do stacji i uchylne okna dachowe, jak sztuczne, generowane przez setki lamp, przekazując je aż do najniższego poziomu budowli.
Czy chodzi tylko o „transfer światła”? Niekoniecznie, w grę wchodzi również – i takie podejrzenia nasuwają się zwłaszcza w przypadku kolejnych fasad, sufitów, podłóg (!) – o grę iluzji, fantazyjne mnożenie odbić. Wtedy jednak, gdy rodziły się podobne zabiegi, na przełomie XVII i XVIII wieku, służyć one miały zachwyceniu zwiedzających nieprzewidywalnością i złożonością świata. Dziś coraz częściej wydają się być gorzką pochwałą jego nieprzenikalności i złudności.